Facebook

piątek, 4 grudnia 2015

Kolejne olśnienia: tanie i dobre kosmetyki w cenie do 11 zł!

Dzisiaj zapraszam na kolejną część serii o tanich i dobrych kosmetykach - takich moich małych olśnieniach kosmetycznych, które odkryłam ostatnio, i mam nadzieję - będę odkrywać nadal.

Na początek - woda różana.
Już od jakiegoś czasu chciałam wypróbować, ale nie miałam okazji jej kupić bezpośrednio, a zamawianie przez internet nie bardzo się opłacało. Na szczęście jednak, niedaleko mnie "otworzył się"  sklep z kosmetykami indyjskimi i chyba nie muszę mówić, że po wejściu tam, czuję się jak w raju:)  Można przebierać w naturalnych olejkach do ciała, do włosów, maskach , balsamach.. I wszystko to w umiarkowanych cenach - za buteleczkę wody różanej (100 ml) zapłaciłam 5 zł. Tam kupiłam również kajal do oczu (o którym później), no i oczywiście namierzyłam o wiele więcej kosmetyków, które będę chciała przetestować, a następnie podzielię się z Wami opiniami:)

Woda różana jest naturalnym kosmetykiem (produktem ubocznym wytwarzania bardzo drogiego olejku różanego), pierwotnie i tradycyjnie stosowanym przez kobiety krajów arabskich, obecnie jest używana w zasadzie na całym świecie, oczywiście również w Indiach.

Woda, którą kupiłam ma też dodatek olejku różanego - bardzo ładnie pachnie i zapach ten dość długo się utrzymuje na skórze. Przyjemnie odświeża skórę, łagodzi ją, można nią przemywać również okolice oczu, robić okłady. Używam jej zwłaszcza po oczyszczeniu twarzy czarnym mydłem (pisałam o nim tutaj), tworzącym na skórze specyficzny film, którego nie chcę naruszać drogeryjnymi tonikami.

Wodę różaną można też dodawać do rozrabiania innych kosmetyków (np. maseczek z glinki czy błota), dodawać do kąpieli, a w krajach azjatyckich jest wykorzystywana również w kuchni:)


Woda różana, szampon Babydream, Rossmann

piątek, 30 października 2015

Jedz, pij, kochaj (siebie). Paryski szyk - przewodnik po przewodnikach, cz. II

Dzisiaj zapraszam Was na kolejną część mojego przewodnika po przewodnikach nt. paryskiego stylu:) 
W tej części będzie przede wszystkim gastronomicznie - dowiecie się jak jedząc, pijąc i nie odmawiając sobie niczego, uzyskać i utrzymać szczupłą, charakterystyczną dla szykownych paryżanek, sylwetkę:)
Na deser będzie też coś dla ducha.


„Francuzki nie tyją. Sekret jedzenia dla przyjemności.”,  
autorka: Mireille Guiliano.



Początkowo książki tej miało nie być w moim zestawieniu, bo zaginęła mi gdzieś w ferworze ostatnich przeprowadzek i trochę też o niej zapomniałam. Na szczęście odnalazłam ją robiąc niedawno porządki w piwnicy i z przyjemnością zaczytałam się w niej ponownie.

Książka została wydana w 2005 roku i to było tak naprawdę pierwsze opracowanie nt. francuskiego stylu życia, po które świadomie sięgnęłam. Jak widać, temat ten frapował mnie już 10 lat temuJ
Jest to książka inna od poprzednio przeze mnie omawianych – przede wszystkim dlatego, że ma treść, nie bazuje na hasłowo-obrazkowej formie, tylko jest porządnie, wyczerpująco, ze swadą i dużym poczuciem humoru napisana. Naprawdę, z wielką przyjemnością się ją czyta .

No i dotyczy też przyjemności – przyjemności życiowych. Autorka zdradza nam jak w lekki, łatwy i przyjemny sposób Francuzki dbają o utrzymanie szczupłej sylwetki.. Brzmi to  jak zaprzeczenie - niewiarygodnie i abstrakcyjnie, ale czytając książkę, przekonacie się, że podstawą jest tu sensowne myślenie, dokonywanie właściwych wyborów, zdrowy egoizm i przeświadczenie, że zasługujemy na to, co najlepsze.

A umieszczam ją w moim cyklu, dlatego że  odpowiednio dobrane ubrania i właściwa pielęgnacja to jedno, ale bez dobrej sylwetki i poczucia zadowolenia z samej siebie, nie uzyskamy efektu szykownej, pewnej siebie „paryżanki” - z błyskiem w oku i wewnętrznym blaskiem:)

Jedz, pij, chudnij..

poniedziałek, 19 października 2015

Jak pozbyć się zaskórników - rewelacyjny kosmetyk!

Dzisiaj mam dla Was prawdziwą petardę - rewelacyjny (i rewolucyjny) kosmetyk, który zlikwidował problem, z jakim borykałam się właściwie przez całe dorosłe życie.
Chodzi o zaskórniki - nie jest to temat specjalnie elegancki i glamour, ale istnieje jak najbardziej realnie, walczy z nimi prawie każda z nas i jest to walka bardzo nierówna, ponieważ pozbyć się zaskórników jest baaardzo trudno.. Właściwie, na pewnym etapie stwierdziłam już, że po prostu nie da się ich trwale usunąć i że niestety trzeba się będzie do nich przyzwyczaić..
Tak więc, kiedy znalazłam rozwiązanie, swój kosmetyczny skarb, to nie będę jak ten Gollum, tylko się nim z Wami podzielę:).

Zacznijmy od tego, że mam cerę mieszaną, z dużą tendencją do przetłuszczania się, która z biegiem lat niestety nie zmieniła właściwości.. Ma ona swoje zalety, bo wolniej się starzeje, ale jest bardzo upierdliwa w pielęgnacji. Trzeba uważać na kosmetyki, których się używa, żeby jej dodatkowo nie przetłuścić, a jednocześnie różne matujące specyfiki, przeznaczone do pielęgnacji właśnie tego typu skóry, często ją przesuszają. Nawet jeśli udało mi się znaleźć jakiś kosmetyk, który był w sam raz i generalnie skóra wyglądała ok, to pozostawał jeszcze problem zaskórników, które pojawiały się zawsze, czegokolwiek bym nie użyła.


(PRAWIE) POLEGŁAM W WALCE..


Oczywiście, wypróbowałam chyba wszystkich sposobów na ich usunięcie - przeróżne peelingi, czyszczenie twarzy szczoteczką, maseczki oczyszczające, różne żele ściągające, sera (liczba mnoga od serum;)), tradycyjne, manualne oczyszczanie (poprzedzone parówką) również, i nawet jeśli efekt był - to chwilowy, za dzień, dwa już miałam znienawidzone czarne kropki z powrotem.
Nie mówiąc o tym,  ile kasy wydawałam swego czasu na te różne sera i specyfiki z niższych i wyższych półek - byłam przekonana, że co jak co, ale one to już na pewno powinny zadziałać.. Owszem, może i działały, ale powierzchownie, na zasadzie ściągnięcia skóry i zamaskowania problemu. Czasem skóra z nosa schodziła, a zaskórniki zostawały:)


Na szczęście, niedawno siostra przywiozła mi z wakacji w Maroku CZARNE MYDŁO (savon noir), które okazało się prawdziwym objawieniem i zbawieniem dla mojej cery.

Na początku nie miałam zupełnie pojęcia co to za specyfik, ale szybko poczytałam sobie w necie, zaczęłam i używać - no i rewelacja!:)


CZARNE MYDŁO Z MAROKA - co to jest?

Okazało się, że marokańskie czarne mydło to tradycyjny, całkowicie naturalny specyfik zrobiony ze zmiażdżonych, zmacerowanych czarnych oliwek, z dodatkiem oliwy z oliwek. Z wyglądu przypomina smar samochodowy, zapach też ma dość specyficzny, ale mnie on w niczym nie przeszkadza - pachnie po prostu tym, z czego jest zrobione i to jest super.


czwartek, 15 października 2015

Dwa proste koktajle na wzmocnienie odporności

Zimno, coraz zimniej, więc spieszę z postem o dwóch prostych koktajlach świetnie podnoszących odporność.
Jako matka 7-latki doskonale wiem, jak uciążliwe są wiecznie nawracające infekcje. Zazwyczaj najpierw łapie je dziecko w szkole, a potem oczywiście po kolei choruje cały dom. Po wyleczeniu jednej infekcji (nie daj Boże antybiotykami – bo infekcja wirusowa najczęściej przechodzi w bakteryjną) dziecko jest osłabione, za chwilę łapie kolejną, pojawiają się zaległości w szkole, niemożność normalnej pracy, a w skrajnych przypadkach poczucie beznadziei i wyobcowania z normalnego życia..

Żeby tego uniknąć, postanowiłam w tym roku wspomagać się naturalnymi metodami podnoszącymi  odporność i ogólną kondycję organizmu – a nuż zadziałają? Na pewno jednak nie zaszkodząJ
Oczywiście musiały to być metody proste w przygotowaniu, z łatwo dostępnych składników i w miarę smaczne, tak żebym mogła je podawać również Idze (żadna cebula i czosnek niestety nie wchodzą w grę).

Postawiłam więc na zdrowe, łatwe w przygotowaniu  koktajle.



Koktajl z natki pietruszki i kiwi

Do przygotowania  pierwszego z nich potrzebować będziemy pęczka natki pietruszki, jednego kiwi i pół banana (oczywiście może być więcej, jeżeli napój ma być słodszy).

Natka pietruszki jest bardzo cenną zieleniną, bo posiada cztery razy więcej witaminy C niż owoce cytrusowe, a witamina ta odpowiada przecież za nasze dobre samopoczucie, odporność i broni nas przed łapaniem infekcji.
Natka pietruszki jest również bogatym źródłem żelaza, którego niedobór czyni spustoszenie w naszym organizmie. Regularnie jedzona pomoże w walce z anemią.
Oprócz tego, w pietruszce znajdziemy też magnez,  potas, wapń, prowitaminę A (m.in. wzmacnia wzrok), PP (wzmacnia układ nerwowy i funkcjonowanie tarczycy), K i witaminy z grupy B.
Natka pietruszki należy również do ziół oczyszczających nerki i drogi moczowe, usuwa nadmiar wody z organizmu.

And the last, but not least - zawiera chlorofil, który nazywany jest płynną energią słoneczną (regularne picie drinków chlorofilowych może nadać naszej skórze lekko oliwkowy odcień). Chlorofil oczyszcza organizm, zawiera też przeciwutleniacze, które razem z witaminą C powyłapują wolne rodniki i sprawią ze będziemy dłużej młode, poprawi się jędrność naszej skóry, cera nabierze świeżości i blasku. Tak więc koktajl pietruszkowy to specyfik nie tylko zdrowotny, ale i mega upiększającyJ

Kolejny składnik koktajlu to kiwi - prawdziwa bomba witaminowa, zwiera również mnóstwo witaminy C, bogactwo potasu, i całą listę innych witamin, wpływa oczyszczająco na organizm, łagodząco na kaszel. Im więcej spożywanych owoców kiwi, tym mniej problemów z układem oddechowym.

Tak więc koktajl z natki pietruszki i kiwi to czyste zdrowie w płynie. Banan też ma oczywiście swoje dobre strony, ale tu pełni raczej rolę poprawiacza smaku. Zamiast niego można dodać jakiś inny słodki owoc (np. dojrzałą brzoskwinię, figę, czy suszone daktyle).
Taki koktajl jest całkiem niezły w smaku, pije go nawet moje dziecko, ale dla niej oficjalna wersja głosi, że to koktajl z kiwi i bananaJ Świadomości pietruszki raczej by nie przełknęła;)

Koktajl przygotowuję w zamykanym blenderze (chyba nie mogłabym już bez niego żyćJ). Miksuje on bardzo dokładnie, nie zostawia żadnych grudek i glutów - koktajl ma potem aksamitną konsystencję i pije się go z przyjemnością. No i co też bardzo ważne – podczas przygotowań nie zachlapujemy kuchni na zielonoJ

A przygotowanie naszego zielonego napoju wygląda tak:
Na początek odcinamy zgrubiałe końcówki natki, potem myjemy ją dokładnie, otrząsamy z wody i „upychamy” w blenderze – jeżeli nie zmieści się na raz, to oczywiście miksujemy partiami, dokładając kolejne gałązki do zmiksowanej masy.  Jeśli mamy jakiś duży pęczek i nie zużyjemy całego, to resztę pietruszki (najlepiej jeszcze wilgotnej) wkładamy do zamykanego pojemnika i w ten sposób przechowujemy w lodówce nawet do 2 dni.


niedziela, 11 października 2015

Paryski szyk - przewodnik po przewodnikach, cz. I

We wcześniejszym wpisie o "Magii sprzątania" pisałam o tym , że nie cierpię poradników.. To się zaczyna pomału zmieniać, muszę się jednak przyznać, że od zawsze uwielbiałam czytać wszelkiej maści poradniki, podręczniki tudzież przewodniki po paryskim stylu.
Fascynuje mnie zarówno ten osłabiony paryski "chic", jaki i ogólnie rzecz biorąc francuski styl życia. Ostatnio na naszym rynku pojawiło się dosyć sporo takich podręczników, a ja kolekcjonuję i czytam je z przyjemnością (to taka moja mała "wewnętrzna emigracja"). Mam więc ogólne rozeznanie "w temacie" i pomyślałam sobie, że napiszę dla Was coś na kształt przewodnika po tych przewodnikach, tak żebyście wiedziały, czego możecie się po nich spodziewać. 


Nie będą to jakieś szczegółowe recenzje poszczególnych pozycji, raczej ogólne ich omówienie, przybliżenie formy, treści, tego na co konkretny poradnik kładzie nacisk (ogólne określenie czym jest "paryski szyk", czy bardziej budowanie własnego stylu w tych ramach, pielęgnacja urody, czy celebrowanie życia po francusku, itd.) oraz tego co mnie najbardziej ujęło w danej pozycji i na ile jest ona przydatna w tworzeniu własnego paryskiego "state of mind"

Początkowo chciałam to wszystko umieścić w jednym wpisie, ale niestety moja grafomania sprawia, że byłby to bardzo dłuuugi wpis, więc lepiej będzie, jeśli podzielę go na trzy części. Dziś część pierwsza:)




Na pierwszy ogień idzie:


„Paryski szyk. Podręcznik stylu Ines de la Fressange”.


Jak wskazuje tytuł, autorką jest Ines de la Fressange właśnie  - pochodząca z arystokratycznej rodziny, niekwestionowana ikona paryskiego stylu (chociaż urodzona w Saint Tropez).
W latach 80-tych była jedną z najbardziej rozpoznawalnych modelek świata, jako pierwsza podpisała ekskluzywny kontrakt z marką Chanel i wkrótce stała się ambasadorką tego domu mody. Pod koniec lat 80-tych stała się również symbolem Francji, ponieważ „użyczyła” swojej twarzy Mariannie, symbolowi Republiki. To jednak nie spodobało się Karlowi Lagerfeldowi, który stwierdził, że „nie będzie ubierał pomników”  i ich drogi się rozeszły. Obecnie Ines jest przedstawicielką innej słynnej francuskiej marki - Roger Vivier, rozwija również swój własny biznes.

Książka jest bardzo ładnie wydana,  na świetnym gatunkowo papierze, jest też pięknie zilustrowana – zdjęciami fantastycznych stylizacji  i dowcipnymi rysunkami autorstwa samej Ines.
Podręcznik ten pojawił się jako jeden z pierwszych na naszym rynku, zanim to całe szaleństwo na punkcie paryskiego szyku rozpętało się na dobre (głównie za sprawą „Lekcji Madame Chic”, o których później) i pewnie również  dlatego wywarł na mnie spore wrażenie.

sobota, 3 października 2015

Twoje dziecko pokocha owsiankę!

O zaletach owsianki pisałam już we wcześniejszym poście, sama oczywiście korzystam z jej dobrodziejstw, dlatego ubolewałam bardzo, że moje dziecko nienawidzi owsianki.. Popróbowała parę razy, ale skończyło się to jednym wielkim "bleee..." Później, na wspomnienie o owsiance, miała prawie łzy w oczach, więc właściwie odpuściłam temat.. 
Nie dawało mi to jednak spokoju, bo wiadomo, dla swoich dzieci chcemy jak najlepiej, zwłaszcza w kwestii żywienia, a przecież zdrowej owsianki nie da się raczej niczym zastąpić..

W końcu jednak powiedziałam "basta"! Pomyślałam trochę, pokombinowałam i opracowałam deserową wersję owsianki, którą Iga zjada, aż jej się uszy trzęsą i nawet domaga się dokładki:)
Deserowa wersja jest oczywiście na słodko, ale nie ma w niej grama cukru, są za to owoce, miód i inne zdrowe produkty. 
Dzisiaj dzielę się z Wami moimi tajnymi (do tej pory) przepisami:)


Do przygotowania zdrowej i pysznej owsianki (a właściwie musu, czy też budyniu owsiankowego) potrzebne będą:
- cztery łyżki płatków owsianych
- średniej wielkości brzoskwinia (albo inny owoc - nektarynka, gruszka, jabłko..)
- pół banana
- pół cytryny
- garść migdałów
- łyżeczka siemienia lnianego
- trochę miodu


Sposób przygotowania:
- płatki owsiane zalewamy przegotowaną wodą i zostawiamy na ok. 15 min żeby rozmiękły (albo nawet na całą noc, żeby rano mieć od razu gotowe)

- do rozmoczonych płatków dodajemy trochę soku z cytryny, mieszamy


poniedziałek, 28 września 2015

Moje kosmetyczne hity w cenie od 3 do 20 zł!

Po ostatnich, nieco "epickich" postach, dziś w miarę krótki i zwięzły o moich ulubionych kosmetykach.
Są to w większości rzeczy łatwo dostępne, do kupienia w każdym Rossmanie, bardzo tanie - najdroższy z nich kosztuje ok. 20 zł, a na tyle przyjemne w użytkowaniu i efektywne, że są moją kosmetyczną bazą i zawsze staram się mieć je pod ręką.

Od razu dodam, że nie jestem jakoś specjalnie zafiksowana na analizowaniu składów. Owszem, staram się żeby w miarę możliwości kosmetyk był jak najbardziej naturalny, bez różnych szkodliwych dodatków, ale też nie znam się na tyle, żeby je wszystkie wyłapać, nie mam na to czasu, ani cierpliwości.. Jeżeli kosmetyk dobrze się sprawdza, dobrze działa, to już przymykam oko na skład:) Generalnie staram się unikać SLS-ów, parafiny, olejów mineralnych i wszelkich polepszaczy. 

No i też przekonałam się niejednokrotnie, że kosmetyk za 20 zł  (albo i tańszy) może być równie dobry, a nawet lepszy, niż taki za 200 zł. Często się zdarza, że  tańsze kosmetyki mają lepszy, bardziej przyjazny, naturalniejszy skład niż te drogie, które nastawione są na natychmiastowy i powierzchowny efekt. 
Już nie mówiąc o tym, że w przypadku tanich kosmetyków nie przepłacamy za markę.. 
Kremy niestety działają tylko w naskórku, więc  nie są w stanie zdziałać cudów. Mogą jedynie pomóc podtrzymać stan aktualny, ochronić przed działaniami zewnętrznymi. Nie wierzcie w efekt jak po zastosowaniu botoksu, lasera czy skalpela - guma xantan nam tego wszystkiego nie załatwi:) Zamiast kupować super drogie kremy, lepiej jest zaoszczędzić i zafundować sobie zabieg mezoterapii, czy laser z prawdziwego zdarzenia. 

Mój przegląd zaczynam od kosmetyków do oczyszczania twarzy:

1. Żel do mycia twarzy, Cien       2. Peeling do głębokiego oczyszczania twarzy, Ziaja

1. Żel do mycia twarzy, dla cery normalniej i mieszanej, marka Cien. Kosztuje ok. 5 zł, do dostania w Lidlu. 
Kupiłam go kiedyś przypadkowo, w awaryjnej sytuacji, kiedy skończył mi się jakiś inny, zazwyczaj używany.. I tak już zostałam przy tym z Lidla, kończę kolejne opakowanie:)
Żel jest łagodny, nie ma w składzie SLS, ma ma gęstą, "zwartą" konsystencję, dobrze się trzyma twarzy, można nim zrobić delikatny masaż, fajnie chłodzi skórę. Jest łagodny, nie podrażnia oczu, a jednocześnie świetnie zmywa makijaż. Po zmyciu twarzy wodą i żelem,  poprawiam jeszcze płynem micelarnym i wacikiem, ale w zasadzie nic już do zmycia nie pozostaje.

2. Pasta do głębokiego oczyszczania twarzy przeciw zaskórnikom, Ziaja, linia: Liście Manuka. Kosztuje ok. 7 zł, ja kupiłam w promocji za 5 zł:) 
Pewnie już znacie ten produkt, bo to prawdziwa gwiazda - w swojej kategorii cenowej i w ogóle:) 
Ma świetną konsystencję pasty, bardzo dobrze trzyma się na skórze, nie spływa, sprawdza się o wiele lepiej niż wszelkie inne peelingi w kremie, czy żelu. Jest gęsto naszpikowany idealnymi drobinkami ścierającymi, które pozostawiają skórę gładką jak pupa niemowlaka:) 
Oprócz tego, peeling ma w składzie oczyszczającą zieloną glinkę, więc działa dwufalowo - drobinkami i glinką, można go też pozostawić na twarzy jako maseczkę. Ma dosyć silne działanie, więc raczej nie do codziennego użytku, ale 2-3 razy w tygodniu jak najbardziej. Oczywiście, można sobie samemu regulować długość i intensywność ścierania:)

3. Maseczka żelowa z kwasem hyaluronowym, Eveline            4. Nawilżający krem wzmacniający naczynka, Lirene

sobota, 12 września 2015

"Magia sprzątania" - porządek w domu, czy raczej pranie mózgu?

Oto jest pytanie:) Od razu odpowiem, że i jedno i drugie, bo jak się przekonacie po przeczytaniu książki (ale również i mojego wpisu) - żeby zaprowadzić porządek w domu, trzeba najpierw zmodyfikować myślenie..

No, w końcu zaprowadzę porządek!

Poradniki to złoooo...

Zacznijmy jednak od tego, że jestem zdeklarowaną przeciwniczką wszelkich poradników, nigdy ich nie czytałam, a nowe tytuły pojawiające się na rynku wywołują we mnie tylko irytację. Za każdym razem wydaje mi się że ich autorzy żerują na naiwności ludzkiej, bo albo sprzedają oczywiste prawdy, albo kompletnie niewykonalne, dziwaczne "rady", robiące z nas idiotów. Uważam, że nie ma gotowych rozwiązań podanych na tacy, a do wszystkiego należy dojść samemu i swoim sposobem. Ale podświadomie pewnie boję się, że taki poradnik wypierze mi mózg, sprawi że zacznę odmawiać mantry i afirmacje, a koniec końców dołączę do jakiejś sekty;)
No tak. Dobre sobie - przecież mój blog ma w podtytule "poradnik":).. Zero konsekwencji życiowej. Czas coś z tym zrobić. Może jednak przepisy na peeling i sałatki większej krzywdy nikomu nie wyrządzą?:)


Desperate Housewife?

Dlaczego więc, mając takie nastawianie, sięgnęłam jednak po poradnik Marie Kondo? Prawdę mówiąc, to w akcie desperacji:) Zaczęłam pomału kapitulować w kwestii bałaganu. Niestety nie zostałam obdarzona genem utrzymania porządku, nie przychodzi mi to ani łatwo, ani naturalnie i  mam już szczerze dosyć wiecznego ogarniania, "odgruzowywania", konieczności ciągłego organizowania przestrzeni od nowa, nerwowego sprzątania przed przyjściem gości lub wizytą rodziców, niemożności spontanicznego zaproszenia kogoś na kawę, gubieniem wciąż potrzebnych dokumentów, notatek, itd., itp. 
Na swoje usprawiedliwienie mam tylko to, że oprócz "zwykłego" nagromadzenia dużej ilości przedmiotów na niebyt dużym metrażu, dochodzą mi jeszcze rzeczy związane z pracą, w domu trzymam też kota, no i mam siedmioletnie dziecko, które kwestię utrzymania porządku ma w głębokim poważaniu. 
Ogarnięcie tych wszystkich aspektów zajmuje mi mnóstwo czasu i uwagi. Wolałabym w tym czasie zajmować się całkiem czymś innym, szkoda mi już życia na wieczne sprzątanie, a tak naprawdę robię to non-stop.. A jeśli ciągle sprzątam, to dlaczego nie widać efektów??? No właśnie - odpowiedzią zapewne jest to, że nie potrafię ani sprzątać ani organizować odpowiednio przestrzeni..


Im więcej masz, tym więcej wyrzuć! Ale jak to (zrobić)???

Zaczęłam więc poszukiwać jakichś rad, rozwiązań - wiadomo, mamy obecnie wysyp perfekcyjnych pań domu i wyznawczyń minimalizmu, które mają swoje sposoby  na zaprowadzenie porządku i chętnie dzielą się swoimi radami.
Generalny wniosek jest oczywisty - im więcej niepotrzebnych rzeczy posiadamy (ciuchów, książek, bibelotów), tym większy bałagan się tworzy. Trzeba więc pozbyć się jak największej ilości niepotrzebnego balastu, wtedy bałagan po prostu nie będzie miał się z czego brać. Tylko jak się do tego właściwie zabrać? 

Są różne teorie, szkoły czy sposoby postępowania. Np. jednym z nich jest systematyczne porządkowanie codziennie innego pomieszczenia, lub kolejnej szafki, tak żeby ostatecznie przekopać się przez wszystkie źródła bałaganu i je unieszkodliwić. Próbowałam oczywiście tego sposobu, wytrwałam góra trzy dni, a bałagan miał się w najlepsze, bo narastał coraz bardziej w miejscach, gdzie jeszcze nie zdążyłam posprzątać, a następnie przenosił się również tam, gdzie posprzątałam na początku.. Tak, że w moim wykonaniu było to błędne koło, nie przynoszące żadnych efektów.

Zauważyłam jednak, że jeżeli jakąś rzecz umieściłam w odpowiednim dla niej miejscu - takim, do którego ona po prostu pasowała, było to miejsce łatwo dostępne i logiczne, to jest ona w nim do dnia dzisiejszego, odkładam ją tam automatycznie i nawet do głowy mi nie przyjdzie coś w tym układzie zmieniać - po prostu coś "kliknęło" i tak już zostało. 
Czyli jest jakaś nadzieja:) Jeśli jednak mamy za dużo rzeczy, to oczywiście nie dla wszystkich znajdziemy odpowiednie "miejscówki". Niepotrzebne rzeczy albo zajmą i zablokują miejsce, które im się nie należy, albo nigdzie  nie zagrzeją stałego miejsca, będą się przewalać z kąta w kąt, doprowadzając nas do białej gorączki.

Znów więc dochodzimy do wniosku, że należy się ich pozbyć.  Gdyby to jednak było takie łatwe i proste, to zrobiłabym to już dobrych parę lat temu, zamiast ciągnąć ten balast ze sobą, przy okazji kolejnych przeprowadzek, czy przestawiać kolejny raz, przemeblowując mieszkanie..
Co prawda, co jakiś czas, po prostu z wyższej konieczności, pozbywam się kilku worków niepotrzebnych rzeczy, ale są to zazwyczaj zabawki i za małe ubrania dziecięce, trochę też moich - jest to jednak działanie dość powierzchowne, nie dotykające "jądra ciemności":) Bo żeby efektywnie pozbywać się rzeczy, to nie tylko trzeba wiedzieć, jak to robić, ale i co dokładnie warto wyeliminować.


Czy w szafie wszystko gra?

Jeśli chodzi o uporządkowanie i "odchudzenie" szafy, to są też na to różne sposoby i kryteria. Jednym z nich jest np. pozbycie się ciuchów, których nie założyło się w ciągu dwóch lat, czy roku. Dla mnie jest to niestety nie do przyjęcia, ponieważ często zdarza się, że nie noszę jakiejś rzeczy nawet przez dłuższy czas, zapominam o niej, aż nagle, w pewnym momencie odkrywam ją na nowo, cieszę się jak z nowego ciucha i zaczynam eksploatować bardzo intensywnie. Byłoby to więc wylewanie dziecka z kąpielą.

Podobnie z ciuchami w niepasującym rozmiarze - akurat jestem w trakcie procesu zmiany rozmiaru (mam nadzieję, że na mniejszy), więc mam całą szafę za małych ciuchów. O wiele rozsądniejsza i mniej kosztowna będzie w takiej sytuacji zmiana rozmiaru, niż wymiana całej szafy:)

Inne kryterium to pozbycie się ubrań, które są niedopasowane stylistycznie. Z tym też gorsza sprawa, ponieważ mój styl nie jest zdefiniowany tak do końca, jest dosyć płynny, kształtuję go od lat, a od czasu do czasu wpadnie mi w oko coś pozornie nie z mojej bajki, co jednak zaintryguje mnie na tyle, że chcę to mieć. Być może sięgnę po tę rzecz w następnym sezonie, albo jeszcze w kolejnym, może w końcu przerobię na coś innego.. Więc raczej nie mogę usiąść z ołówkiem w ręku, wszystko sobie rozpisać, rozrysować, ustalić jakiś kanon i pozbyć się tego, co nie pasuje. Poza tym uważam, że takie podejście jest dosyć ograniczające, wtłaczające w pewne ramy.
Oczywiście, nie twierdzę, że powyższe metody nie będą pomocne komuś innemu, bardziej do-określonemu i konkretnemu. Jasne jest, że każdy musi szukać swojej własnej metody.


W tym szaleństwie jest metoda

Ja chyba mogę z całą pewnością stwierdzić, że swoją znalazłam właśnie w tym podręczniku o japońskiej proweniencji. Oczywiście, na początku podchodziłam do niego wyjątkowo sceptycznie, odstraszały mnie informacje, że autorka przemawia do swoich rzeczy i współczuje skarpetom:) Uznałam, że musi być mega nawiedzona i na sto procent będzie kazała odmawiać afirmacje.. Ale z drugiej strony, widząc jakie szaleństwo rozpętało się na punkcie tego niepozornego poradnika, postanowiłam sama przekonać się, o co w nim chodzi. 

Poza tym uznałam, że może te "dziwactwa" biorą się z odmienności kulturowej, bo przecież tak do końca nie rozumiemy na czym polegają inne dalekowschodnie "wynalazki", takie jak akupresura, akupunktura, czy feng shui, a przecież nie zaprzeczymy, że działają..
Tak więc książkę zakupiłam, przeczytałam w ciągu jednego wieczora i teraz, w końcu, opowiem Wam dlaczego uległam jej magii.


Zrób w mieszkaniu jesień średniowiecza

Po pierwsze, bardzo mi się podoba i bardzo do mnie przemawia (o_o) pomysł oczyszczenia domu/mieszkania od razu,  za jednym zamachem, bez certolenia się z tym przez tydzień, czy dwa i wpadania przy okazji w błędne koło. 

sobota, 5 września 2015

Instagram - w to mi graj!

Niniejszym chciałabym poinformować, że od niedawna prowadzę również konto na Instagramie:)


Będę tam oczywiście publikować "zajawki" dotyczące bloga, ale także inne obserwacje przyrodniczo-obyczajowe. Na razie jest trochę zdjęć z wakacji, jak się nauczę, to będą również "słit focie" i oczywiście zdjęcia paznokci, jeśli je w końcu pomaluję;) A i tak przypuszczam, że z czasem jego największą gwiazdą zostanie mój kot:)

A tutaj trochę zdjęć w oryginale:

Osty na koniec lata

Idealna trasa rowerowa - przez las, wzdłuż jezior.. Powidzki Park Krajobrazowy

Osta-tnie godziny złotego lata..

Leśna Madonna przeszyta promieniem.. Przy wjeździe na trasę rowerową

poniedziałek, 24 sierpnia 2015

Wszystko, co chciałybyście wiedzieć o makijażu NUDE ...

...ale wstydzicie się zapytać:) W końcu "nude" znaczy "nagi":) A w odniesieniu do makijażu oznacza make up w cielistej kolorystyce, naturalny, delikatny, prawie niewidoczny. Inaczej określa się go jako no make up look, a w wersji francuskiej le "no make up look" :). Wspominam o wersji francuskiej, bo taki własnie makijaż noszą najczęściej Paryżanki - a przynajmniej tego można się dowiedzieć ze wszystkich mnożących się jak grzyby po deszczu, podręczników francuskiego stylu (które oczywiście namiętnie czytam:)). 

Z tym że moja wersja wersja takiego makijażu jest prawdziwie bazowa, niewidoczna, bez żadnych rzucających się w oczy akcentów w postaci czerwonych ust, czy kociej kreski. Oczywiście, nic nie stoi na przeszkodzie, żeby sobie takie elementy wprowadzić.
Ten makijaż nie będzie się też składał z 16 warstw, które naturalnie wyglądają tylko na Instagramie, po użyciu kolejnych 15 filtrów.. Zakładam, że większość z nas chce się dobrze prezentować w realu - na wakacjach, w pracy, w szkole, na uczelni .. Chcemy przez cały dzień wyglądać ładnie, świeżo i promiennie, bez efektu "zmalowania" i tapety na twarzy. 

W wykonaniu takiego niewidocznego, ale jednak upiększającego makijażu, znaczenie mają nie tyle użyte do niego kosmetyki, ile technika i kolejność ich nakładania oraz kilka trików, których być może nie znacie.  Wszystko to Wam poniżej opiszę - na zdjęciach kosmetyki pogrupowane są wg poszczególnych kategorii, ale w punktach wytłumaczę co po kolei robimy.

Na różowo, dla większej jasności, zaznaczyłam te najbardziej pomocne triki i patenciki:)

1. Po pierwsze: BAZA. Jeżeli chcemy, aby nasz makijaż przetrwał bez większego uszczerbku cały dzień, zachował świeżość i nie spłynął w upale, to na początek musimy użyć bazy pod makijaż. Jest ona wskazana zwłaszcza jeśli mamy cerę tłustą lub mieszaną. Ja właśnie jestem posiadaczką tej ostatniej, więc kupiłam kiedyś na promocji bazę "Stay Matte" Rimmela. Niestety nie byłam z niej zbytnio zadowolona, bo może i matowiła skórę, ale bardzo ciężko się na niej rozprowadzało podkład, a baza powinna to przecież ułatwiać..

Ale! Wypróbowałam opcję ze zmieszaniem bazy na wierzchu dłoni razem z podkładem i dopiero potem nałożyłam taką mieszankę na twarz - i to się sprawdza świetnie! Nie ma problemu z równomiernym rozprowadzeniem, baza przedłuża trwałość podkładu, jednocześnie dodaje mu lekkości, a twarz pozostaje matowa. Z każdą inną bazą będę postępować podobnie i Wam również polecam spróbować.

Tu zdradzę jeszcze, że ta baza pod makijaż świetnie się spisuje jako baza pod cienie do oczu. Wcześniej używałam znanej i dość drogiej bazy Art Deco. Po jej wykończeniu jakoś nie zainwestowałam w kolejne opakowanie, po prostu obywałam się bez. Aż do momentu, kiedy wypróbowałam na powiekach bazę Rimmela. Cienie świetnie się na niej utrzymują, nie wałkują się, nie zmieniają koloru, dodatkowo baza lekko napina powieki i trochę odmładza spojrzenie. Nie zauważyłam też żadnych efektów ubocznych - jakiegoś przesuszenia, czy podrażnienia.


2. PODKŁAD. W zasadzie używam dwóch podkładów na raz:) Obydwa są z serii DermaBlend Vichy. Mam jasną cerę, więc najpierw kupiłam najjaśniejszy odcień nr 15 Opal. Niestety okazał za jasny nawet jak dla mnie. Byłam niepocieszona, bo podkład miał bardzo dobre krycie, nawet przy nałożeniu bardzo cienkiej warstwy, dobrze matowił skórę i długo się trzymał. Używałam go sporadycznie jako korektora, ale uparłam się na kolejny w skali odcień z tej serii, i w końcu kupiłam Nude nr 25. Ten z kolei, wbrew swojej nazwie, okazał się za ciemny.. 
Na szczęście jednak wpadłam na pomysł, żeby zmieszać podkłady i tak otrzymałam kolor dla mnie idealny:) Co więcej, mogę go dopasowywać do aktualnego odcienia skóry - np. latem używam większej domieszki odcienia ciemniejszego. Tak że polecam takie rozwiązanie, jeśli nie możecie znaleźć tego jedynego, właściwego odcienia. 

Jak już wspominałam, przed nałożeniem mieszam oba podkłady razem z bazą - na wierzchu dłoni. Taka "paletka" ma wbrew pozorom duże znaczenie, bo z niej będziemy sobie potem wygodnie dobierać podkład, bez ryzyka, że nabierzemy go zbyt dużo i zrobimy na twarzy maskę.. Podkłady i bazę mieszam na dłoni palcem, to co zostanie na palcu rozsmarowuję smugami na policzkach i wzdłuż nosa, a  następnie rozprowadzam pędzelkiem.                                                                                                      
                                                                   
PĘDZELEK do aplikowania podkładu to wg mnie cudowny wynalazek - o wiele lepiej jest mi nakładać podkład nim, niż palcami. Pozwala rozprowadzić fluid cieńszą i bardziej równomierną warstwą, dociera we wszelkie trudno dostępne zakamarki. 
Tutaj sprzedam Wam kolejny patent: pędzelek przed użyciem należy delikatnie zwilżyć - najlepiej z odległości ok 30 cm spryskać go wodą w sprayu (w razie potrzeby lekko potem osuszyć wacikiem, czy chusteczką higieniczną) i dopiero wtedy aplikować nim podkład. Zwilżony pędzelek będzie miał lepszy poślizg na skórze, będzie chłonął mniej podkładu, a sam podkład lepiej stopi się ze skórą. No i taki masaż chłodnym, wilgotnym pędzelkiem jest bardzo orzeźwiający. 

Podkład nabieramy sobie wygodnie dotykając pędzelkiem paletki wierzchu dłoni. Rozprowadzamy go od środka twarzy na boki. Na koniec, już bez specjalnego dobierania podkładu,  "działamy" pędzelkiem  z resztką podkładu również pod oczami, w zagłębieniach między okiem a nosem i na powiekach (już wcześniej pokrytych bazą). Ten trik pozwoli nam rozjaśnić prawie niewidoczną warstewką te newralgiczne okolice i przygotować je do nałożenia właściwego korektora. A czasem nawet już go nie nakładam, bo nie ma takiej potrzeby.. 
Na koniec używam jednak palców, żeby dodatkowo wygładzić podkład, poprawić jego rozprowadzenie, zwłaszcza na konturze twarzy i lekko wklepać, żeby lepiej stopił się ze skórą. Uff, to chyba tyle wskazówek, jeśli chodzi o nakładanie podkładu - dużo tego wyszło, no ale to najważniejszy etap. 

3. KOREKTOR POD OCZY. Ostatnio używam rozświetlającego korektora Eveline z serii Art Scenic - jest ok, chociaż oczywiście bywają lepsze.. Jednak wcześniejsze rozjaśnienie okolic oczu pędzelkiem z odrobiną (naprawdę śladową ilością podkładu) sprawia, że korektor spisuje się o wiele lepiej. 
Ma on aplikator w postaci gąbeczki, więc nakładam go najpierw kropeczkami wzdłuż dolnej powieki i w "dolinie łez", a potem środkowym palcem rozklepuję bardzo dokładnie na cały obszar pod okiem i na powiece. Mam specjalny pędzelek do korektora, ale jednak wygodniej jest mi go rozprowadzać palcem. Trzeba uważać, żeby nie nałożyć zbyt dużej ilości korektora, bo będzie się potem brzydko zbierać w załamaniach. Zawsze łatwiej jest nieco dołożyć, niż pozbyć się nadmiaru. 


4. PUDER. Od bardzo długiego już czasu używam pudru prasowanego Maxa Factora nr 05 Translucent. Jest to odcień przezroczysty, który twarz matowi, ale nie pozostawia na niej widocznej warstwy, dopasowuje się do naszego odcienia skóry i nie trzeba się trudzić w znalezieniu odpowiedniego odcienia. Na strefę T, która najbardziej wymaga zmatowienia, nakładam puder gąbeczką, lekko wklepując. Następnie biorę duży pędzel, nabieram na niego jeszcze trochę purdu i omiatam nim jeszcze raz strefę T i resztę twarzy. Taki trik usunie nam ew. nadmiar pudru w środkowym pasie twarzy i jednocześnie lekko zmatowi resztę, co da naturalny efekt, bo po bokach twarzy wcale dużo pudru nie potrzeba. Pędzelkiem pudrujemy również powieki i rzęsy, które po pomalowaniu tuszem będą wyglądały na grubsze i dłuższe. 

wtorek, 18 sierpnia 2015

Super lunch - turbodoładowanie dla zdrowia i urody

Dzisiaj w menu pyszny lunch z gruszki i awokado, zwanego również gruszką miłości:) Wiadomo - co dwie gruszki to nie jedna:)
O zaletach gruszki pisałam we wcześniejszym poście, natomiast awokado to najzdrowszy owoc świata, o właściwościach nie do przecenienia dla naszego zdrowia i urody. Jeśli chodzi o urodę, to zwiera ono mnóstwo silnych antyutleniaczy, regeneruje skórę, opóźnia proces jej starzenia, pobudza syntezę kolagenu, nawilża od wewnątrz. Można je też oczywiście stosować zewnętrznie, w formie maseczek na twarz, ale o tym kiedy indziej:) Tutaj możecie poczytać więcej o dobroczynnym działaniu awokado. 

Mimo wszelkich swych zalet, ma ono jednak dość specyficzny smak i tłustą konsystencję, co nie każdemu pasuje i nie każdy jest jego fanem od pierwszego zjedzenia. Myślę jednak, że warto zrobić kilka podejść, popróbować go w różnych kombinacjach, z różnymi składnikami, czy przyprawami, bo z uwagi na jego cudowne działanie dla zdrowia i urody - naprawdę warto. 

Ja najbardziej lubię awokado własnie w połączeniu z gruszką. Owoce te nie dość, że wyglądają podobnie, to mają podobne niektóre właściwości i smakują razem obłędnie. 
Sałatka jest banalnie prosta w wykonaniu, oprócz awokado i gruszki potrzebna będzie też cytryna, którą skropimy owoce, aby nie ściemniały.


Awokado musi być takie akurat dojrzałe - nie za twarde i nie za miękkie. Są różne szkoły rozpoznawania "akuratnego" awokado - ja sprawdzam po prostu dotykowo, czy jest wystarczająco miękkie, ale można też sprawdzać kolor dziurki pod ogonkiem:) Tzn. jeśli awokado ma ogonek, to odłamujemy go i jeśli dziurka po nim ma kolor zielony, to znaczy że owoc jest jeszcze niedojrzały, jeśli brązowy, to przejrzały, a jeśli żółty to bingo - trafiliśmy na właściwy egzemplarz, gotowy do spożycia. Watro też zwrócić uwagę na skórkę - powinna mieć ładny zielony kolor, bez większych skaz i przebarwień. 

Jeśli mamy już nasz idealny super owoc, to przystępujemy do zrobienia sałatki. Zaczynamy od gruszki, którą po porządnym wyszorowaniu kroimy na niezbyt duże kawałki, razem ze skórką. Jeśli ktoś nie lubi, albo skórka jest szorstka i gruba, to oczywiście można bez, tylko wtedy tracimy wiele cennych składników. Gruszkę spryskujemy sokiem z cytryny żeby nie ściemniała i bierzemy się za awokado. 



niedziela, 16 sierpnia 2015

Najlepszy, domowy peeling antycellulitowy

Razem z dodatkowymi kilogramami, w pakiecie przyplątał mi się również cellulit - próbuję go zwalczać głównie od wewnątrz, za pomocą odpowiedniej diety, jednak od zewnątrz też należałoby go czymś odpowiednim potraktować.. Tak, oczywiście, wiem, że niezbędny jest ruch i regularne ćwiczenia, jednak to na razie  mój najsłabszy punkt.. 
Prędzej czy później muszę dojrzeć i do nich, ale na razie pomyślałam o jakimś specyfiku - kosmetyku.

Nie wierzę jednak w żadne sklepowe kosmetyki antycellulitowe, typu balsamy, kremy czy sera - po prostu nie mam przekonania, że w jakiś tajemniczy sposób są one w stanie przeniknąć przez naszą skórę, żeby "rozpuścić" nagromadzony pod nią nierównomiernie tłuszczyk. Przecież nie ma fizycznie takiej możliwości?

Wszystkie tego typu kosmetyki, niezależnie od swojej "półki" i ceny działają podobnie - napinają powierzchniowo skórę, sprawiając wrażenie jej wygładzenia i co za tym idzie zredukowania cellulitu, ale efekt taki utrzymuje się oczywiście tylko przez pewien czas. Taka opcja może i jest czasem przydatna, ale nie oszukujmy się - nasz cellulit nie został zredukowany, a jedynie ukryty (i powróci!). 

Co sprytniejsi producenci zalecają aplikowanie swojego kosmetyku poprzez wykonywanie regularnie specjalnego masażu, najlepiej jeszcze dwa razy dziennie(!). Jeżeli stosowanie kosmetyku nie przynosi efektu, to zawsze mają argument, że pewnie niedokładnie i niezbyt systematycznie masowałyśmy się. Ale jeśli EFEKT JEST, to uwierzcie mi, że to z pewnością zasługa masażu, a nie danego kosmetyku i równie dobrze mogłybyśmy używać zwykłej oliwki.

Na co więc postawiłam? Na masaż właśnie. I na KAWĘ, czyli na peeling kawowy, uznany, naturalny specyfik, bardzo skuteczny w walce z pomarańczową skórką. Kawa ma właściwości drenujące, usuwające nadmiar wody i toksyn z organizmu. Masaż zmielonymi ziarenkami rozgrzewa skórę, rozszerza naczynka, dzięki czemu szkodliwe substancje usuwane są szybciej i efektywniej, genialnie wygładza i ujędrnia skórę. Oczywiście w drogeriach dostępne są kosmetyki zawierające kofeinę, ale wiadomo że jej procent jest tam niewielki, a cena zazwyczaj wręcz przeciwnie.. Po co więc przepłacać, jeśli domowy specyfik będzie kosztował grosze, a przy tym jest w pełni naturalny i skuteczniejszy??

Ale kawa to nie wszystko - postanowiłam dodać jej siły i mocy i w tym celu, paradoksalnie, zmieszałam ją z błotem:)


Błoto "White Flower's Experience" pochodzi z Morza Martwego, jest w 100% naturalne, zawiera mnóstwo cennych minerałów i pierwiastków i ma za zadanie  regenerować, pielęgnować, odżywiać, oczyszczać i wygładzać skórę. 
Jest dostępne w Rossmanie i kosztuje ok.20 zł (za 500 g). Jest bardzo wydajne i oryginalnie, po rozrobieniu z odrobiną wody, jest przeznaczone do stosowania jako maseczka na twarz i na całe ciało. Mnie jakoś w tych formach za bardzo "nie podeszło" ale zmieszanie go z kawą i odrobiną olejku i zastosowanie jako peelingu i maski w jednym, to był strzał w dziesiątkę!:)


Jak dokładnie przygotować taki specyfik?

czwartek, 13 sierpnia 2015

Prawdopodobnie najzdrowsze śniadanie świata


Zaczynamy od podstaw,czyli od pysznego, mega zdrowego śniadania!


Od jakiegoś czasu próbuję zdrowo się odżywiać, żeby zgubić nadprogramowe 10 kilo, które ni stąd ni zowąd przyplątało mi się po skończeniu 40stki, i nijak nie chce sobie pójść.. Cóż robić, chcąc nie chcąc, zaczęłam interesować się (jak chyba wszyscy ostatnio) zdrowszym (ale bez przesady!:)) trybem życia i zainspirowawszy się "sałatką piękności" Heleny Rubinstein, wymyśliłam przepis na fantastyczną owsiankę. 
Jest prostszy od oryginalnego przepisu, łatwiejszy do przygotowania, ale bazuje również  na płatkach owsianych, jabłku, zawiera też mnóstwo innych zdrowych składników. Nie twierdzę, że w odmętach internetu gdzieś już podobny przepis nie funkcjonuje - pewnie tak, ale nie wiem na pewno, bo nie sprawdzałam:).

Jak więc przygotować tę fantastyczną owsiankę? Potrzebne będą nam:
  • oczywiście płatki owsiane górskie - dla mnie optymalna ilość to 5 łyżek
  • średniej wielkości jabłko lub gruszka
  • pół cytryny
  • jakieś drobne owoce sezonowe, np. borówki, maliny, truskawki a poza sezonem owoce suszone, np. jagody goji albo suszona śliwka
  • łyżka siemienia lnianego (koniecznie w ziarenkach). Oczywiście mogą to być inne zdrowe ziarenka, np. sezam, ziarna słonecznika, ostropest plamisty, czarnuszka i wiele, wiele innych. Można jak najbardziej dodać mieszankę wielu ziaren, ale w sumie nie więcej niż dwie łyżki, bo wtedy owsianka może być za ciężka..
  • garść orzechów nerkowca, może też być każdy inny rodzaj orzechów
  • konieczny będzie też blender.

Przygotowanie owsianki wygląda następująco:
Zalewamy 5 łyżek płatków owsianych przegotowaną, gorącą wodą - tak żeby pokryć wszystkie płatki i mieć jeszcze jakieś 0,5-1 cm nadwyżki. Można to zrobić wieczorem i rano mieć już od razu gotowe rozmoczone płatki, a można też rano - wtedy musimy poczekać jakieś 10-15 min żeby płatki odpowiednio nasiąkły i zmiękły.

Następnie, aby dodać rozmiękłym płatkom smaku, wciskamy do nich pół cytryny, oczywiście, uważajmy aby nie wpadły pestki. Ja nie jestem w stanie zjeść takich mdłych, nieprzyprawionych płatków, więc wcześniej dodawałam trochę soli, ale poszłam po rozum do głowy i wypróbowałam opcję z cytryną, co jest rozwiązaniem o wiele zdrowszym i smaczniejszym.

Rozmoczone płatki mieszamy z wyciśniętym sokiem z cytryny i na tym etapie dodajemy owoce suszone - wspomniane wcześniej jagody goji lub śliwkę, którą tnę nożyczkami na małe kawałeczki. 
My będziemy teraz blendować resztę składników, a suszone owoce będą się w tym czasie macerować z owsianką, nabiorą miękkości i oddadzą smak. Jeżeli używamy owoców świeżych, to dodajemy je na samym końcu.



piątek, 24 lipca 2015

Po co i dlaczego

Dlaczego "Poza modą"? Bo do tej pory udzielałam się blogowo i internetowo zawsze "w temacie" mody i ciuchów i w pewnym momencie takie ograniczenie zaczęło mi ciążyć. Tematyka modowa nie interesuje mnie już w na tyle mocno, żeby jeszcze po godzinach się nią zajmować, analizować i rozkminiać. Chciałam móc pisać o różnych innych rzeczach, mniej lub bardziej przyziemnych, ale niekoniecznie związanych z tematyką "fashion", a z drugiej strony posiadałam już dosyć sprecyzowane grono odbiorców zainteresowanych właśnie tym, a nie innym tematem,więc nie mogłam tak po prostu "wyskoczyć" nagle z postami "od Sasa do lasa":) 

Postanowiłam więc zacząć od nowa, z czystą kartą, z totalnym poczuciem wolności i pisać o tym, co mi aktualnie w duszy gra i czym chciałabym się z Wami podzielić. 
Żyję już bardzo długo na tym świecie, mam pewnie doświadczenia obserwacje, wnioski, mniejsze lub większe patencki dotyczące rożnych życiowych spraw, ułatwiających takie codzienne, prozaiczne funkcjonowanie i na nich właśnie chciałabym się skupić na tym blogu. Nie mówię, że od czasu do czasu sobie nie pofilozofuję, czy nie dotknę spraw ogólnoludzkich:), ale na pewno dominować będą "okruchy codzienności", użyteczne przebłyski, którymi będę się chciała podzielić, bo często mam takie poczucie, że komuś innemu również mogą się przydać. 

Na pewno czasami powrócę do tematyki modowej (bo jednak nadal się tym zajmuję na co dzień), ale będzie to raczej specyficzne podejście. Takie "poza modą" własnie, bardziej dotyczące stylu niż aktualnych trendów, bo już od dawna nie mam ambicji, żeby za nimi nadążać. Zresztą to nie one kreują styl - styl buduje się latami, w zgodzie z własną estetyką, charakterem, stylem życia. Wymaga to ciągłej pracy, doskonalenia, nie da się go kupić z sezonu na sezon. Osobiście nie wyobrażam sobie też mojego stylowego DNA bez ubrań i dodatków vintage - niepowtarzalnych, świetnej jakości, z historią, które dojrzewają wraz z nami i stają się częścią naszej historii. Nie jestem jednak zwolenniczką retro-stylizacji, vintage noszę jak najbardziej współcześnie, wybieram też możliwie najbardziej klasyczne, uniwersalne egzemplarze takich ciuchów,czy dodatków. Oczywiście, uwielbiam piękne, mega kobiece sukienki z lat 50-tych, ale sama bym takiej nie założyła, wolę podziwiać je na innych, albo na manekinie - jako dzieło sztuki, czy przedmiot o wartości historycznej.